Grupa frankfurcka. Pomoc lewaków z Niemiec Zachodnich dla polskiej opozycji w czasie stanu wojennego

W okresie od wprowadzenia stanu wojennego do upadku komunizmu, opozycja w Polsce regularnie otrzymywała pomoc z Zachodu. Jej wielkość szacuje się na średnio co najmniej dwieście tysięcy dolarów rocznie

W okresie od wprowadzenia stanu wojennego do upadku komunizmu, opozycja w Polsce regularnie otrzymywała pomoc z Zachodu. Jej wielkość szacuje się na średnio co najmniej dwieście tysięcy dolarów rocznie

Na tę pomoc składały się dotacje finansowe i koszt zakupu sprzętu potrzebnego do działalności podziemnej, głównie poligraficznego, środków łączności i podzespołów do radia podziemnego. Wsparcie z Zachodu było kierowane do kraju za pośrednictwem Biura Brukselskiego NSZZ "Solidarność" czy Institite for Democracy in Eastern Europe, którym kierowali Irena Lasota i Jakub Karpiński. Transporty do Polski były kierowane m.in. przez Szwecję (Marian Kaleta).

Pieniądze pochodziły przede wszystkim od zachodnich związków zawodowych i amerykańskiej centrali związkowej AFL-CIO. Zdecydowana większość trafiała do podziemnych struktur "Solidarności". Pozostałe organizacje otrzymywały niewielkie wsparcie.

Reklama

Zdarzały się jednak inne niezależne źródła wsparcia dla polskiego podziemia. Jedno z nich zorganizowane zostało przez tzw. grupę frankfurcką.

Sprawa przemytu podzespołów elektronicznych i innych materiałów z Frankfurtu nad Menem do Polski do niedawna była jednym z najmniej znanych wątków z historii Solidarności Walczącej. W 2012 roku ukazała się jednak publikacja  zawierająca wspomnienia niemieckich organizatorów tej kontrabandy dla polskiego podziemia, odsłaniająca kulisy tej działalności (Polenhilfe. Als Schmuggler für Polen unterwegs : Pomoc dla Polski. Zostali  przemytnikami dla Polaków, red. Barbara Cöllen, Bartosz Dudek i Krzysztof Ruchniewicz, Dresden - Wrocław 2011).

Sprawa przemytu była wynikiem wcześniejszych kontaktów działacza Solidarności Walczącej Michała Gabryela, który w latach 70. wyjeżdżał do RFN w celach zarobkowych i poznał wówczas  Floriana Schwinna.

Ważną rolę w organizowaniu transportów elektroniki do Polski odegrała również Krystyna Graef, pediatra polskiego pochodzenia, mieszkająca wówczas we Frankfurcie. Od 1981 r. otrzymywała ona regularnie korespondencję z kraju z prośbami o organizowanie dostaw lekarstw i odżywek dla dzieci. Zorganizowała wówczas akcję "Pomoc dla dzieci w Polsce", a swoje apele w tej sprawie zamieszczała w lokalnych mediach. Wkrótce udało jej się zgromadzić około dziesięciu milionów marek i rozpoczęła przygotowania do organizacji transportów.

Jednym z kierowców został dziennikarz rozgłośni Hessischer Rundfunk, Florian Schwinn, który sam zgłosił się do K. Graef. Z powodów zawodowych chciał zdobyć informacje o sytuacji w Polsce. "Chciałem wziąć ze sobą magnetofon. Ale wiedziałem, że będę miał kłopoty na terenie NRD. I to była pierwsza rzecz, którą przemyciłem do Polski" - wspominał.

Florian Schwinn skonstruował wtedy coś, co nie wzbudziło podejrzeń celników na żadnej z granic - zwykłe radio samochodowe na kasety przebudował na magnetofon: w tylnej części wbudował mikrofon i mógł tym robić nagrania. Florian Schwinn zorganizował sobie kanał przerzutowy z Polski do Niemiec dla tych i późniejszych nagrań do swoich audycji o Solidarności i polskim podziemiu.

Opisane działania Floriana Schwinna zapoczątkowało wieloletnie funkcjonowanie kanału przerzutowego, zapewniającego stały dopływ elektroniki dla radia podziemnego w Polsce. Wkrótce podjął on współpracę z elektronikami - Alekiem von Fersen i Karl-Heinzem Benderem, którzy w domowych warunkach montowali potrzebne podzespoły. Podczas transportu były one przewożone w specjalnych skrytkach w zabudowach ciężarówek, skonstruowanych przez specjalistę w zakresie budowy karoserii Willi Koschutjaka.

Co ciekawe, wszystkie osoby zaangażowane w ten przemyt wywodziły się ze środowiska frankfurckich lewaków, którego przywódcą był Joschka Fischer, późniejszy lider Partii Zielonych. Wspomniana grupa miała już za sobą doświadczenia w tworzeniu nielegalnego radia. Uczestnicząc w ruchu antyatomowym, w latach siedemdziesiątych nadawali audycje "wszędzie tam, gdzie planowano budowę elektrowni atomowej lub składowiskach odpadów [...] Wszyscy twórcy nielegalnych programów radiowych w Niemczech chcieli, aby części do budowy nadajników były powszechnie dostępne. Ale ich rozpowszechnianie było w Niemczech zabronione". Z tego powodu byli stale obserwowani przez funkcjonariuszy Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji.

Członkowie grupy frankfurckiej byli zadowoleni, że zdobyte przez nich doświadczenia okazały się przydatne poza granicami Republiki Federalnej Niemiec. Okazały się niezbędne przy doborze części elektronicznych i organizowaniu transportów.

Największą obawę wywoływały przejazdy przez terytorium NRD, ponieważ ewentualna wpadka groziła wieloletnim więzieniem. Jak wspominał  Florian Schwinn: "Nie chcieliśmy nikogo narażać. Wszyscy chcieliśmy wrócić na Zachód. [...] Dlatego nigdy nie przemycano niczego na rampie ładunkowej czy w kartonach, bo za to odpowiedzialność ciążyła na kierowcy ciężarówki.".

Kupując w dużych ilościach części elektroniczne zwrócili na siebie uwagę niemieckiego wywiadu: "Przyszli do nas i zapytali, co robimy? Chcieli się tylko upewnić, że za pomocą tych nadajników nie można detonować bomby. Technicy z instytutu technik kryminalistycznych niemieckiej policji kryminalnej doszli jednak szybko do wniosku, że budowanie przez nich części temu nie służą. Ludzie z Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji, którzy nas odwiedzili, dokładnie wiedzieli, z kim się kontaktowaliśmy, ale powiedzieli nam, że nie mają nic przeciwko temu. Możemy to robić dalej [...] Oni chcieli tylko mieć pewność, że my przemycamy to wszystko za wschodnią granicę i nie robimy nic nielegalnego w RFN".

Cicha współpraca między frankfurckimi lewakami a zachodnioniemieckimi służbami specjalnymi trwała przez kilka lat. Pewnego razu, kiedy jeden z transportów był już przygotowany do wyjazdu, zadzwonił ktoś z kontrwywiadu "i ostrzegł, aby tym razem nie jechali przez NRD. Pojechali więc na północ, do Travemünde, a stamtąd do Polski promem".

Przy przygotowywaniu kolejnego przemytu przestrzegano zasady, że jeżeli znajdą go celnicy z RFN, to na pewno zrobią to również celnicy wschodnioniemieccy. Chodziło więc o tworzenie w ciężarówkach niewykrywalnych skrytek.

Najpierw zdobyli od celników plany konstrukcyjne różnych typów ciężarówek z zaznaczonymi zagłębieniami, gdzie można by coś ukryć. Tylko, że były to plany załączane do dokumentów przy dopuszczaniu pojazdów do ruchu drogowego. Planami najnowszych wersji samochodów ciężarowych - celnicy nie dysponowali. "A więc jeździliśmy tirami wyposażonymi w specjalne, trudne do wykrycia skrytki, których planów konstrukcyjnych celnicy jeszcze nie znali" - wspominał F. Schwinn.

Przy organizowaniu kolejnych transportów okazało się, że frankfurccy działacze byli nie mniej pomysłowi niż osoby działające w polskim podziemiu. I tak:

·   farba do druku była ukrywana w poprzeczkach rurowych w kabinie kierowcy,

·   różne przemycane części były przyczepiane pianką montażową w chłodnicy,

·   bibułki do sitodruku i mikrofilmy ukrywano w spreparowanej gaśnicy, która potem była nabijana, by w razie potrzeby zademonstrować,  że faktycznie działa,

·   w specjalnie spreparowanym baku przemycano farbę drukarską: "Trzy czwarte baku zajmowała puszka z farbą, więc miejsca na benzynę było mało. Musieliśmy ciągle stawać, żeby zatankować".

Krystyna Graef była pod stałą obserwacją enerdowskich i polskich służb specjalnych. Ilekroć przekraczała granicę NRD lub Polski, była poddawana rewizji osobistej. "Więc kupiła sobie na te okazje w sklepach sieci Beathe Uhse erotyczną bieliznę w różnych kolorach i na granicy zawsze robiła show, żeby przyciągnąć uwagę także celników przetrzepujących ciężarówki".

Nadajniki konstruowane z niemieckich podzespołów mieściły się w pudełku zapałek, zaś zewnętrzny zasilacz miał wielkość dwóch pudełek. Do uruchomienia emisji potrzebne było dodatkowo źródło zasilania. Wszystko to można było zmieścić w torbie rowerowej, przy czym sam rower spełniał funkcję anteny.

Każdy przejazd z Frankfurtu nad Menem trwał około 30 godzin, a najbardziej stresujące były przejazdy przez granice. Po przyjeździe do Wrocławia rozładowaniem zajmował się Michał Gabryel.

Współpraca polsko-niemiecka miała również aspekt finansowy - na przemycane materiały były potrzebne pieniądze. Część z nich grupa frankfurcka uzyskiwała ze sprzedaży zdjęć i wywiadów z Polski. Kolejne sumy pochodziły z Biura Brukselskiego "Solidarności", a jednorazowa dotacja pochodziła z Watykanu. Dzięki temu, nie licząc innego sprzętu, z przemycanych podzespołów udało się skonstruować około pięćdziesięciu nadajników Radia Solidarność Walcząca.

Opisywany kanał przerzutowy nie był jedynym, ale najważniejszym. Najlepszym podsumowaniem niech będą słowa M. Gabryela, który powiedział, że: "Dzięki kontrabandzie z Niemiec byliśmy lepiej wyposażeni technicznie niż SB".

Współpraca niemieckich lewaków z polskimi radykalnymi działaczami  niepodległościowymi, przy wsparciu Watykanu stanowi na pewno jeden z ciekawszych wątków działalności naszego podziemia lat 80. Walka z reżimem Jaruzelskiego przekraczała granice i różnice ideologiczne.

Włodzimierz Domagalski

 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Solidarność Walcząca
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy