Wyścigi sidecarów - tym sportem emocjonowała się cała Polska

Od końca lat 20. w naszym kraju coraz większą popularność zdobywały wyścigi motocykli z wózkami bocznymi - z angielska zwanymi sidecarami. Każdy, kto spróbował jazdy takim "zestawem" wie, że to zupełnie inne doświadczenie niż jazda motocyklem solo. Prawdziwy szczyt popularności takich zawodów przypadł na drugą połowę lat 40. Wtedy do prawie każdego motocykla, zdolnego do ścigania, przyczepiano wózek boczny i ruszano na start.

Dziś jest to dyscyplina prawie zupełnie zapomniana, ale gdyby dobrze nadstawić ucha na dziadkowe opowieści można by usłyszeć wiele ekscytujących historii.

Wszystko zaczęło się w latach 20., kiedy motocykle były już na tyle sprawne i silne, że mogły szybko jeździć nawet z wózkami bocznymi. Ktoś, komu znudziły się zwykłe wyścigi motocyklowe, postanowił je utrudnić - wymyślił więc wyścigi sidecarów. Okazało się, że chętnych do rywalizacji nie brakuje.

Nasi dziadkowie też lubili wyzwania, adrenalinę i irracjonalne zmagania. Na sukces w takim wyścigu składały się umiejętności kierowcy i wózkarza. Kierowca prowadził motocykl najszybciej jak to było możliwe, a wózkarz (zwany w gwarze motocyklowej "pająkiem") balansował na zakrętach tak, aby motocykl się nie wywrócił. W przypadku jazdy z wózkiem bocznym, w zależności od kierunku zakrętu, występują bardzo mocne siły wypadkowe, powodujące podnoszenie wózka bocznego do góry lub jego odrywanie się od motocykla. Łagodzenie działań tych sił było głównym zajęciem wózkarza.

Reklama

Przed wybuchem II wojny światowej wyścigi sidecarów był już dobrze znane w Polsce. Wtedy ścigano się na różnych motocyklach, choć największą popularnością cieszyły się jednocylindrowe, górnozaworowe motocykle angielskie o pojemnościach skokowych 500 - 600 cm³, z lekkimi szkieletami wózków bocznych.

Po wojnie okazało się, że rasowych motocykli wyścigowych nie ma w Polsce prawie w ogóle, ale... po Niemcach pozostało dużo wojskowych górnozaworowych motocykli BMW i Zündapp, które idealnie nadawały się do wyścigów sidecarów. To spowodowało w całej Polsce wielki rozkwit tej dyscypliny. Zawody odbywały się przeważnie albo na ulicach miast albo w terenie. W obu przypadkach były bardzo widowiskowe i ściągały tysiące kibiców, co najlepiej dokumentują zdjęcia.

W drugiej połowi lat 40. w wyścigach sidecarów wyraźnie wyróżniali się dwaj zawodnicy z Warszawy - Tadeusz Potajało i Tomasz Kamiński. Pierwszy jeździł górnozaworowymi motocyklami BMW, drugi wojennym Harleyem-Davidsonem WLA, którego zaadaptował do sportu.

Tu już widzę - oczyma wyobraźni - uśmieszki i złośliwe komentarze osób znający się na dawnych motocyklach: "...górnozaworowe BMW R-66, rozumiem - standardowo 30 KM mocy, a po lekkim tuningu  jeszcze kilka koników można wykrzesać - ale wojskowy Harley WLA??? Przecież to 22-konny, dolnozaworowy muł roboczy armii amerykańskiej! Do sportu pasuje jak wół do karety"...

A jednak, podczas wyścigów poczciwa WLA dawała baty BMW i Zündappom. Tomasz Kamiński przygotowania maszyny do startów rozpoczął od wnikliwej analizy poszczególnych części i poszukiwań możliwości odciążenia pojazdu. Tam, gdzie to było możliwe, wiercił otwory, aby odjąć jak najwięcej masy. W ten sposób udawało mu się bardzo "odchudzić" Harleya-Davidsona WLA. Pozostałe ułomność i niedoskonałości tego pojazdu wojskowego nadrabiał perfekcyjną jazdą. W efekcie końcowym wygrywał niejednokrotnie z dużo szybszymi i sprawniejszymi motocykli.

Kamiński i Potajało byli bardzo dobrzy i przeważnie rywalizowali ze sobą, pozostawiając resztę zawodników daleko w tyle. Ich pojedynki były zażarte i bardzo widowiskowe. Teoretycznie Potajało dysponował sprawniejszym i silniejszym motocyklem, jednak Kamiński udowadniał, że wojskowa WLA nadaje się również do sportu i nie ustępował pola konkurentowi. Ich rywalizacja zaczęła się w sezonie 1946 i po kilku latach przybrała nową treść - na najwyższym światowym poziomie. Obaj rywale dostali do dyspozycji nowe motocykle Vincent Black Lightning, które kupiono jesienią 1949 roku. Były to niecodzienne motocykle, w wersji solo jeździły 240 km/h! Z wózkiem bocznym bez problemów przekraczały prędkość 200 km/h. Były to w owym czasie najdoskonalsze motocykle na świecie. Produkowane jednostkowo, w ciągu 4 lat zbudowano tylko 31 egzemplarzy.

Oba Vincenty stanęły po raz pierwszy w szranki w sezonie sportowym 1950 i... nagle okazało się, że nie mają z kim rywalizować, gdyż inne o wiele słabsze motocykle nie miały żadnych szans. Vincenty były klasą same dla siebie i rywalizacja ograniczyła się tylko do wyścigów Potajało - Kamiński.

Jeden z ówczesnych miłośników sportów motocyklowych i częsty bywalec różnych zawodów tak wspominał tamte wyścigi: (...) Na starcie wyścigów sidecarów stawało przeważnie kilkanaście motocykli. Były to głównie górnozaworowe BMW i Zündappy, przerobione do sportu. Wśród nich na Vincentach startowali Kamiński i Potajało. Po rozpoczęciu wyścigu Vincenty wysuwały się na prowadzenie i z każdą sekundą szybko odjeżdżały od grupy zawodników. Wyścig były przesadzony - o pierwsze miejsce walczyli Kamiński i Potajało, dla reszty pozostawały lokat od trzeciej w dół. W pewnym okresie zaczęto nawet mówić na wyścigi sidecarów: "idziemy popatrzeć jak ściga się Kamiński z Potajało". Warto też wspomnieć, że jeżeli trasa wyścigu była pętlą, powtarzaną kilkanaście razy, dużym osiągnięciem było, kiedy Vincenty zdublowały zawodnika tylko raz, bo bywali i tacy, których dublowano kilkakrotnie (...)".

Przez kilka kolejnych sezonów sytuacja wyglądała podobnie, przy czym kuriozum było, kiedy na stracie, z różnych powodów, stawał tylko jeden Vincent.

Od końca lat 50. wyścigi sidecarów zaczęły tracić na popularności. W latach 60. były już zjawiskiem marginalnym. Jednym z głównych powodów był brak odpowiedniego sprzętu. Wojenne motocykle były już przeważnie skrajnie wyeksploatowane, a krajowy przemysł produkował tylko lekkie motocykle z silnikami 125 - 175 cm³. Jedyny dostępny ciężki, radziecki, dolnozaworowy motocykl M-72, który ktoś nazwał kiedyś: "lekką wersją T-34", nie nadawał się do sportu. Pozostało tylko wspomnienie o wyścigach, w których kierowca z wózkarz, ramie w ramie, walczyli o zwycięstwo.

Tomasz Szczerbicki

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy